piątek, 5 września 2014

Budapeszt zaowocował.

Cześć,
Dzisiaj powracam po dłuższej przerwie. Materiał na kolejne posty od dłuższego czasu kumuluje się w mojej głowie, dlatego postanowiłam, że zacznę z powrotem pisać, bo inaczej wszystko zapomnę i zgubię. Mój zamysł na tego bloga był właśnie taki, żeby gromadzić w jednym miejscu ważne dla mnie notatki, myśli, szkice, wszystko co towarzyszy mi podczas pracy nad obrazami. Chciałabym się z Wami podzielić tym co w malarstwie odkrywam, mam nadzieję, że dla kilku osób może być to interesujące, jeśli tak, to zapraszam do przeczytania wywiadu ze mną, w którym opowiadam co tam u mnie się obecnie dzieje.


Wywiad przeprowadził ze mną István Szathmáry który jest węgierskim dziennikarzem, grafikiem i ilustratorem. Studiował historię i komunikację w Katolickim Uniwersytecie Pétera Pázmánya w Piliscsaba. Od 2011 pisze teksty o tematyce kulturalnej dla dziennika „Magyar Nemzet" i serwisu informacyjnego MNO. Był jednym z finalistów konkursu OTDK, w którym wyróżniane są teksty naukowe z zakresu filozofii i estetyki. Jako ilustrator, Szathmáry współpracował z m.in. pisarzami Noémi Szécsi i János Lackfi. Zabawny przewodnik dla Węgrów autorstwa Lackfi'ego („Homo Hungaricus") z satyrycznymi komiksami Szathmáry'ego był jedną z najlepiej sprzedających się książek węgierskich w 2013 roku. Polecam serdecznie zapoznać się z twórczością Istvána Szathmáry : thygrafika

Fragment wywiadu ukazał się w codzinnej gazecie Magyar Nemzet i na stronie internetowej, pod linkiem:


I.Sz. - Banalne pytanie, ale co wpada Pani do głowy, kiedy Pani słyszy „Budapeszt”? Jakie słowa, kolory, smaki albo dźwięki?

K.K. - Pytanie całkiem słuszne, bo tak właśnie z kolegami malarzami czasem sobie coś opowiadamy, najprawdopodobniej wszyscy artyści wizualni w ten sposób zapisują w głowie notatki o napotkanych zjawiskach, miejscach, osobach, rzeczach, żeby później wykorzystać to w swojej pracy. Jak myślę o kolorach Budapesztu, przy czym chcę podkreślić, że najprawdopodobniej każdy człowiek inaczej widzi kolory, to ja widzę złoto zestawione z szarością.  Słońce oświetla architekturę Budapesztu na złoto, a chłodna szarość i głębokie tony Dunaju gaszą ten ciepły kolor i wychodzi z tego interesująca mieszanka, bardzo szlachetna i wyszukana, jak drogocenna złota rama poprzecierana srebrną patyną. Zapytał Pan malarza o kolor i ma Pan odpowiedź całkiem symboliczną. Smak dojrzałych owoców i warzyw, świetnego wina. Dźwięk ? Bela Bartok płynący z Programu Drugiego polskiego radia, którego często słucham przy pracy.

I.Sz. - Czego brakuje Pani z Krakowa? I odwrotnie: jakie są rzeczy, które tylko tu Pani odnalazła?

K.K. - Brakuje mi mojej kochanej Rodziny, przyjaciół i wszystkich znajomych, sąsiadów, mojego ulubionego sklepu dla plastyków, moich stałych ścieżek, drogi rowerowej z mieszkania do pracowni, ulubionych kawiarni, krakowskiego rynku i plant, moich krakowskich przyzwyczajeń i rytuałów no i tęsknię za moją piękną krakowską pracownią którą dzielę z mamą malarką Anną Karpowicz-Westner.  W Budapeszcie znalazłam nowych znajomych i mam nadzieję, że kilku z nich zostanie moimi przyjaciółmi, mam ulubione kawiarnie i knajpki,  wydeptałam już swoje ścieżki, mam ulubione miejsca które często odwiedzam. Bardzo lubię wystawy w Muzeum Sztuk Pięknych, między innymi  ze stałej kolekcji fascynują mnie obrazy  El Grecka. Budapeszt jest monumentalny i rozległy, ciągle mnie zaskakuje, wciąż jest dla mnie nieodkryty, Dunaj jest taki szeroki w porównaniu do Wisły, inspirują mnie mosty w Budapeszcie i chciałabym poświęcić im kilka moich obrazów, bardzo mnie interesuje tutejszy pejzaż miejski, przestrzeń ta zabudowana, ale też ta w której jest dużo powietrza, dystansu  i ten widok zapierający dech w piersiach. Znalazłam tu bardzo dużo piękna, długo bym mogła o tym opowiadać.


I.Sz. - Jakie są Pani ulubione miejsca w Budapeszcie?

K.K - Pierwsze miejsce które poleciłabym każdemu to Budapest Music Center, biblioteka, sala koncertowa i klub jazzowy w jednym w pięknie zaprojektowanym budynku. Jesienią i zimą spędzałam tam prawie każdy piątek i przyglądałam się koncertującym muzykom z całego świata.  To wspaniałe miejsce, żeby spędzić esencjonalny wieczór, można wybrać się na koncert muzyki klasycznej, lub zarezerwować stolik blisko sceny w Opus Jazz Club, zamówić coś dobrego do jedzenia i picia i przenieść się do innego świata dzięki zawsze świetnej muzyce granej na żywo przez znane osobowości jazzu.
Kolejne miejsce, nie wiem czy powinnam je zdradzać, bo spacery w tym kierunku to już mój cotygodniowy rytuał i w dodatku całkiem mistyczny...to mauzoleum Gul Baby. Wczoraj poszłam odwiedzić Ojca Róż, derwisza, sufi, poetę, można by rzec, przewrotnie, mojego anioła stróża. Po drodze spotkałam zagubionego turystę który zapytał mnie o drogę do grobowca Gul Baby, zaproponowałam, żeby poszedł ze mną bo właśnie się tam wybieram. W krótkiej rozmowie okazało się, ku mojemu szczęściu, że osoba którą spotkałam to turecki profesor, doktor, dziekan wydziału filologii tureckiej zajmujący się głównie tematyką sufizmu i szamanizmu. W związku z tym, że namalowałam obraz „Taniec Sufi” pod wpływem moich spacerów do Gul Baby, oraz fascynuję się zagadnieniem sufizmu postanowiłam zadać kilka pytań profesorowi. Zostałam zaproszona do kawiarni i przy węgierskim cydrze odbyłam jedną z najciekawszych rozmów o życiu i filozofii. Spotkanie zupełnie przypadkowe, ale jakby darowane.
To są dwa najważniejsze dla mnie punkty, ale wciąż odkrywam nowe, a do innych zaczynam się przyzwyczajać i niedługo staną się moje ulubione. Znowu, mogłabym długo wymieniać. Co ciekawe, lubię również te miejsca które nie są turystyczne, łażę po tych mniej wyremontowanych i mniej atrakcyjnych ulicach, tych biedniejszych i bardziej zaniedbanych i bardzo lubię takie miejsca które z pozoru są kompletnie nieatrakcyjne.



I. Sz. - „Od kiedy mieszkam w Budapeszcie, maluję trochę inaczej” , „zamieszkałam trochę dalej na południe – w Budapeszcie światło jest cieplejsze, klimat bardzo egzotyczny, owoce trochę słodsze, kolory intensywniejsze” – też słowa Pani. W jakim sensie zmieniło się Pani malarstwo w Budapeszcie? Technicznie, tematycznie, nastrojowo? Według opisu Pani wydaje mi się, że Budapeszt to takie miasto w brzegu morza śródziemnego…

K.K - Ha! Pan tego już nie zauważa i pewnie większość osób mieszkających na Węgrzech zdziwi się tym moim opisem. Wystarczy, żeby ktoś pomieszkał rok w Krakowie i dostrzeże różnicę w świetle i kolorze. To nie w Polsce przy drodze sprzedają sterty słodkich, dorodnych arbuzów, w polskich ogrodach nie kwitną te bardziej ciepłolubne rośliny, które tutaj występują i przypominają mi bardziej roślinność grecką niż polską, wreszcie, platany o białej korze. Parki w Krakowie mają inny kolor, ciemniejszy w tonacji, a w Budapeszcie są  jasne, świetliste. Pnie platanów są dla mnie bardzo egzotyczne. Zeszłej jesieni nie zapadłam w rytualną depresję zimową, bo zima u Was zaczyna się raczej wtedy kiedy powinna, a w Polsce zaczyna się często już w moje urodziny w listopadzie. Oczywiście biorę poprawkę, zeszły rok był cieplejszy niż zwykle, ale jednak tu jest zdecydowanie cieplej, nie marznę tyle co w Polsce, a jak jest zimno, to tylko przez parę miesięcy, a nie ponad pół roku. Porównuję klimat Budapesztu do Krakowa, ale jakbym chciała porównać Budapeszt do Gdyni toby dopiero wyszły kontrasty temperaturowe. Poza tym, wpadłam w taki klimat bo bliżej mi teraz do północnych Włoch, do Chorwacji, Serbii, Bośni i Hercegowiny. 


I.Sz.- Pani mówiła w pewnym wywiadzie, że „moje spacery po Budapeszcie są zupełnie nieturystyczne, bez przewodnika i mapy”. Jestem ciekawy, że jak wyglądały te spacery, jakie doświadczenia zyskiwała Pani w ten sposób i jak zmienił związek z miastem od tamtej pory?

K.K.- Na początku chodziłam po mieście samotnie, po kilka godzin, co sprawiło, że zbudowałam sobie świetną kondycję i orientację w terenie,  czasem zapuszczałam się w miasto w towarzystwie, ale najczęściej łaziłam sama, szwędająca się w przypadkowe rejony i przyglądając się wszystkiemu z ciekawością dziecka, które widzi wszystko pierwszy raz. Powolutku zaliczałam również turystyczne atrakcje, ale wciąż jeszcze dużo sztandarowych zabytków przede mną. Problem polega na tym, że nie jestem turystą, ale po prostu tu mieszkam i maluję, dlatego nie mogę sobie pozwolić, żeby tak beztrosko, wakacyjnie wszystko zgłębić, jako wolny zawód, malarz, trzymam dla własnego dobra wewnętrzną dyscyplinę. W marcu 2014 roku miałam wystawę indywidualną we Wrocławiu, kolejna moja wystawa solowa będzie w Warszawie już za kilka miesięcy w 2015, a przy okazji kilka zbiorowych. Tu wyjaśnię, bo wiem, że przeciętne wyobrażenia o artyście są dość rozbieżne, malarz to zawód jak każdy inny i jest to ciężka i bardzo odpowiedzialna praca. Teraz znam już mniej więcej miasto, mam swoje ulubione rejony i koncentruję się na zgłębianiu historii, poznawaniu kultury, kontekstów, ale również na przyglądaniu się Budapesztańczykom i osobom które odwiedzają to miasto, nie tylko turystycznie ale również zawodowo. Teraz czuję się jak u siebie, tęsknota za Krakowem prawie całkiem wyparowała.  Powolutku, sukcesywnie zaprzyjaźniam się z tym miastem i poznaję jego uroki i zakamarki.

Katarzyna Karpowicz, "Samotny spacer", 80x100, olej na płótnie, 2013


Katarzyna Karpowicz, "Sanatorium", 70x100, 2014

I.Sz. - „Dowiedziałam się ważnego o życiu, od mieszkańców Cered” – pisała Pani w facebooku po pobycie w obozie artystycznym w Ceredzie. Jestem ciekawy, co konkretnie  Pani odkryła i jak wyglądało spotkanie z mieszkańcami tej wsi?

K.K. - Plener był międzynarodowy, poznałam ciekawych artystów z Niemiec, Czech, Słowacji i Węgier, ja reprezentowałam Polskę. Tematem było "brakujące pokolenie" czyli socjologiczne zjawisko występujące w Cered i najprawdopodobniej wszędzie na terenach ubogich wiejskich, węgierskich i słowackich, pewnie polskich też. Nie ma pokolenia między 30 a 40 rokiem życia. Każdy artysta miał swój pomysł i kilka dni na realizację, ja miałam tylko dwa dni i musiałam podejmować szybkie decyzje. Postanowiłam przełamać swoją naturę postronnego obserwatora i w dwa dni wykonałam serię portretów mieszkańców Cered i artystów oraz gości towarzyszących mi na plenerze. Dzięki temu poznałam dużo ciekawych ludzi. Zadając im w trakcie malowania pytania takie jak "co jest najważniejsze w życiu", "jakie są Twoje marzenia", "w co się bawiłeś jako dziecko?", "czy jesteś szczęśliwy", oraz po prostu z nimi rozmawiając mogłam w krótkim czasie dowiedzieć się o nich więcej. Na każdy portret przypadało mniej więcej pół godziny. W czasie dwóch dni wykonałam dwadzieścia portretów, szesnaście stanowi jedną całość, a pięć namalowałam w podziękowaniu dla czteroosobowej rodziny która bardzo mi pomogła cierpliwie pozując, oraz dla mojej małej asystentki, tłumaczki, Hanny, uroczej córki wybitnego malarza i organizatora pleneru Csaby Fürjesi. Ludność Cered żyje bardzo skromnie, na granicy ubóstwa, odpowiedzi na moje pytania często były bardzo szczere i obnażały trudy i smutki, ale nigdy tęsknoty i niezadowolenie. Okazało się, że Ci co mają mało i jest im trudniej i wiele przeszli, nie chcą więcej. Są spokojni i usatysfakcjonowani tym co mają. Dało mi to wiele do myślenia. Często obserwuję, jak młodzi ludzie, którzy robią karierę, wciąż chcą więcej, nigdy nie są zadowoleni z tego co mają, ciągle obserwują innego, tego co ma więcej, koniec końców nie są szczęśliwi, a czas mija nieubłagalnie. Młodość jest dość naiwna, jak mija, człowiek się orientuje, że mógł ją bardziej doceniać. Na węgierskiej wsi ubogi Cygan plecie kosze z patyków, nigdy się tego nie uczył, eksperymentuje, kupiłam taki kosz, wygląda jak pierwotna sztuka afrykańska, jest piękny w swojej nieporadności, nie aspiruje do niczego, nie próbuje być lepszy niż kosze które można dostać w Ikei. To mi się bardzo podoba, bo uważam, że trzeba robić wszystko dla siebie, po swojemu i nie konkurować z innymi. Namalowałam portrety artystów, którzy pomiędzy portretami mieszkańców, zapełniają miejsce po brakującym pokoleniu, prawie całkowicie. Kolejne przemyślenie, to wyjątek potwierdzający regułę, kochająca się czteroosobowa rodzina którą sportretowałam, to osoby które powinny być brakujące, a jednak zostały w Cered i są szczęśliwe. Mają około trzydziestki, mieszkają w uroczym domu z zadbanym ogródkiem, wraz z dziećmi i rodzicami, dostałam od nich w podziękowaniu domowej roboty palinkę, dżemy i czekoladki. Byłam trochę za krótko, żeby być pewna stuprocentowo swoich wniosków, ale wydaje mi się, że szczęście jest w zasięgu ręki, pytanie tylko, czy człowiek ma siłę i chęć żeby nie tylko to dostrzec ale i docenić i nad tym pracować? Plener odbył się już dziewiętnasty raz, miałam wielkie szczęście w nim uczestniczyć, zostałam polecona przez artystę i kuratora Tomasza Piarsa pracującego w Polskim Instytucie w Galerii Platan.

I.Sz. - Pani pisze blog, z którego dowiedziałem się, że Pani zdefiniowała sobie jako typ samotnika i dzikusa. Jak zmieniła Pani osobowość w Budapeszcie, gdzie nie ma rodziny, polskich przyjaciół i musi Pani liczyć się z barierą językową?

K.K. -  Byłam takim typem samotnika i dzikusa który jednak ma dużo znajomych i przyjaciół i kochającą rodzinę, wszystko to było dla mnie oczywiste, dane mi od dawna, zyskane w długim czasie, ale bez tak wielkiego wysiłku bo przecież podstawówka, liceum, studia, szkoły językowe, zajęcia sportowe, wspólne wyjazdy, środowisko artystyczne, galerie z którymi współpracuję, itd. W Polsce miałam wciąż możliwość poznawać nowych ludzi bo, wiadomo, istnieję na polskim rynku sztuki, robię wystawy, spotykam się w pracowni z gośćmi, chodzę na wystawy kolegów po fachu itp. Przeprowadzając się do Budapesztu zostawiłam wszystko co miałam w Polsce, a tu, chcę podkreślić, nie przyjechałam na żadne stypendium, ani na rezydencję artystyczną, nie uczestniczę w żadnym programie i na początku nie znałam w ogóle tutejszego środowiska artystycznego ani żadnego innego. Byłam sama w pracowni z moimi obrazami. Pomimo duszy indywidualistki i pracoholika który woli pomalować dłużej zamiast posiedzieć dłużej w pubie bardzo potrzebuję spotkania z drugim człowiekiem. Moje malarstwo przede wszystkim poświęcone jest tematowi „Człowiek” i „Spotkanie”. Uwielbiam słuchać opowieści innych ludzi, jestem ich bardzo ciekawa, inspirują mnie, dzięki temu, maluję. Jestem typem obserwatora i chyba umiem dobrze słuchać .Tak, w Budapeszcie na początku byłam sama, ale z miesiąca na miesiąc dzięki przypadkowi  i mojej ciężkiej pracy w przełamywaniu swoich barier poznawałam nowych ludzi.  Przełamałam swoją  nieśmiałość i od niedawna zaczęłam być bardziej odważna, nie łatwo zagadać obcą osobę, zacząć budować przyjaźń od przedstawienia się: „Jestem Kasia, malarka z Krakowa”.  To trudne, najpierw trzeba sobie wyobrazić czym jest wolny zawód- na co dzień, jeśli sama nie ich sprowokuje nie mam kontaktów z ludźmi, nie mam rozmów o tym jaka jest pogoda i czemu szef jest znowu taki zły, potem trzeba sobie wyobrazić, że dla obcokrajowca mieszkającego w innym kraju nic nie jest oczywiste. Nie ma rodziny ani przyjaciół ze szkoły, nie ma jeszcze Galerii z którymi współpracuję w Budapeszcie, nie ma możliwości nikogo zatrzymać na dłużej, chyba, że sama wyjdę z inicjatywą typu : „Cześć, jestem Kasia, malarka z Krakowa” i spróbuję przełamać własne wewnętrzne bariery, mając nadzieję, że ktoś zechce spróbować zrobić to samo.  Często się udaje, czasem nie, przede wszystkim, nic na siłę, musi być moment i spontaniczność w takich relacjach. Dlatego wciąż kolekcjonuję znajomych, gdyby ktoś chciał się ze mną zaprzyjaźnić to ja bardzo chętnie. Mówię po angielsku i mam ambicje nauczyć się troszkę mówić po węgiersku.

Katarzyna Karpowicz "Wody lecznicze", 73x92, olej na płótnie, 2014

I.Sz. - Opisała Pani takie wydarzenie, kiedy w Indiach w pociągu rysowała Pani portrety współpasażerom, którzy potem zaprosili Panią na wesele ich córki. Wydaje mi się, że pomimo tego, że Pani jest samotnikiem, bardzo chętnie komunikuje się z innymi za pomocą sztuki. Czy mam rację i czy ma Pani podobne doświadczenia z pobytu na Węgrzech?

K.K. - Komunikuję się ze światem za pomocą sztuki, dobrze Pan to określił. To moje poszukiwania człowieka w malarstwie poczynając od jego portretu fizycznego, psychologicznego, a kończąc na jego interakcji z drugim człowiekiem i z otoczeniem zbliża mnie do drugiej realnej osoby, która staje się nieskończoną inspiracją. Często wzbudzam sympatię uśmiechem, potem jak zaczynam rysować lub malować wzbudzam zainteresowanie i często szacunek, to przyciąga ludzi. Zauważyłam, że prawie każdy chce być namalowany, ale prawie nikt nie chce być sfotografowany przez obcego człowieka. Pozując osoba jest czasem spięta, czasem zaciekawiona, niecierpliwa, a czasem spokojna i wytrwała, ale zawsze wydaje mi się, że ta osoba czuje, że jest dla mnie ważna, w moich oczach widzi coś więcej niż tylko spojrzenie, takiej uwagi w spojrzeniu malującego nie zobaczy w spojrzeniu innego człowieka. Każdy potrzebuje uwagi i koncentracji  na własnej osobie, choć przez chwilę. Malując portret pracuję tylko dzięki pozującemu, on dla mnie jest najważniejszy, w nim zawiera się wszystko, czego w danej chwili szukam, a najczęściej szukam i dostrzegam piękno. Mam mnóstwo doświadczenia z malowaniem portretów, niezależnie od kraju, zbliża mnie to do drugiego człowieka, a pamięć rysów twarzy, spojrzenia, atmosfery wokół modela, zostaje we mnie na zawsze i powraca w moich obrazach malowanych już bez modela, z pamięci. Podczas pobytu na Węgrzech dzięki malowaniu portretów w Cered poznałam bardzo ciekawych ludzi.

Katarzyna Karpowicz "Most Małgorzaty" 100x100, olej na płótnie, 2014

I.Sz. - Jaką metodą pracuje Pani? Np. chodzi o obraz z mostem Margit. Czy robiła Pani szkice w miejscu oraz  zdjęcia? Kim są bohaterowie obrazu, o nietypowej aparycji, czy któryś z nich to turysta?

K.K. - Z każdym obrazem jest trochę inaczej, na tym etapie na którym jestem obecnie, stwierdzam, że nie mam żadnych metod ani reguł, po prostu maluję dość spontanicznie, w zależności od potrzeb, głównie korzystam z pamięci, wyobraźni, własnych snów, notatek, szkiców, rzadziej zdjęć, najczęściej jest tak, że obraz już wcześniej gdzieś tam w mojej głowie się pojawia, jako pomysł, zarys, chęć namalowania czegoś, a później rach, ciach, bez szkiców i wstępnych ceregieli rzucam się na płótno i szybko maluję próbując to co chciałam, uchwycić. Jeśli chodzi o most Margit to zabawna historia, przynajmniej dla mnie, chodzi o to, że odkryłam to co było już dawno opracowane, mianowicie, że oko widzi inaczej niż aparat fotograficzny, wiadomo, ale, że przy rozległych przestrzeniach spojrzenie przesuwa się po pejzażu a co za tym idzie, zmienia się perspektywa i nie sposób jej przetłumaczyć logicznie i zawrzeć w spójnej całości, tym bardziej, jak chce się pokazać to wszystko, co ja chciałam przedstawić, czyli Paul Cezanne byłby ze mnie dumny, zrozumiałam kubizm. Zrobiłam zdjęcia, wykonałam szkic, bardzo oględny, ale trafniejszy niż zdjęcia, cała praca zaczęła się na płótnie i w mojej głowie w trakcie pracy nad obrazem. Najważniejsze były dla mnie wspomnienia z moich wędrówek po tym moście i kolory które obserwowałam, postacie na moście są wymyślone, długo, w trakcie malowania się kształtowały, zmieniały, odwracały, przesuwały, aż wreszcie znalazły swoje odpowiednie miejsce i rytm, kolor i rysy. Nie chcę narzucać interpretacji do moich obrazów, dlatego nie będę zdradzała własnej symboliki która na pewno w tym obrazie się pojawia, postaci również mimo tego, że są zmyślone coś konkretnego opowiadają. Niektórzy to turyści, inni to być może eksapaci, może jest tam jakiś artysta, albo zabiegany mieszkaniec Budapesztu? Zawsze zachęcam do indywidualnej rozmowy z obrazem, z utworem, literaturą, poezją itp. Po to jest sztuka, według mnie, żeby każdy sam, nie bojąc się, że zbłądzi poszukiwał własnej drogi w jej odbiorze. Jestem przeciwna długim tekstom wyjaśniającym co autor chciał przez to powiedzieć.

I.Sz. - W obrazie „Zoo w Budapeszcie” widzimy człowieka, który obserwuje niedźwiedzia. Dziwi mnie melancholia obrazu, bo dla mnie Zoo nigdy nie kojarzyło mi się w ten sposób.  Trzeba powiedzieć, że niedźwiedź jest jednym z stałych motywów Pani twórczości. Dlaczego?

Katarzyna Karpowicz, "Zoo w Budapeszcie", 60x50, 2013
K.K. - Nie ma melancholii w Zoo? Dla mnie zoo to zawsze było takie miejsce w którym główne uczucie to melancholia. Czy widział Pan jak lamy mieszkające na skraju ogrodu zoologicznego tęsknie patrzą za przejeżdżającym pociągiem który tuż za murem zoo mknie w nieznane krainy? Czy widział Pan białego niedźwiedzia który ma bajeczne sztuczne skały, atrakcyjny basen i oponę do zabawy jak samotnie, żałośnie leży na brzuchu z wyciągniętymi przednimi i tylnymi łapami? Widziałam jak emerytowana opiekunka odwiedziła swoją dawną podopieczną małpę i jak się przez dzielącą ich szybę z tęsknotą przytulały. Czy widział Pan puste akwaria w których odbijają się jedynie twarze znudzonych zwiedzających? A w Krakowie do zoo chodziłam na wagary, zimą, wydeptywałam ślady w śniegu, szkicowałam zwierzęta, w tej ciszy zimowej, w godzinach porannych, kiedy nie ma jeszcze żadnych zwiedzających. Niedźwiedź jest jednym z moich stałych motywów do których powracam, pasuje idealnie do wanitatywnej tematyki którą poruszam, jest symbolem piękna, potęgi, siły, ale równocześnie jest nieobliczalnym drapieżnikiem.  W moich obrazach występuje jako strażnik czy też opiekun, albo obrazuje moją próbę oswojenia czegoś co jest nieobliczalne, być może niedźwiedź śpiący u boku człowieka przedstawia los, który jest nieznany, a z którym trzeba się pogodzić, nie mówiąc już o świadomości własnej śmierci, którą to najczęściej się odrzuca, ale z którą ja próbuję się zmierzyć. Drapieżnik kontrastuje z bezbronnością człowieka. Zachęcam do spojrzenia na moje obrazy z niedźwiedziami po swojemu, dla każdego mogą oznaczać co innego, to zależy od odbiorcy. Nie chcę żeby moje obrazy miały tylko jedną, słuszną interpretację, jestem ciekawa co widzą w nich inni.
Mam wrażenie, że obrazy Pani obejmują tajemnicze historie w których można odnaleźć interesujące, albo trochę surrealistyczne opowieści. Skąd czerpie Pani inspirację i jakie opowieści oferuje Budapeszt?
Opowieści czerpię z własnego doświadczenia, przetwarzam wszystko co mnie zainteresuje, poczynając od muzyki, literatury, filmu, poprzez sport, podróże, kończąc na własnych snach, spotkaniach z innymi ludźmi i mocno bazując na własnych nastrojach, przemyśleniach, obawach, doświadczeniach, mam też za sobą wieki mistrzów których podziwiam i od których się uczę, oraz tych wielkich współczesnych, zawsze miałam swoich mistrzów. To jest trochę tak, że ja nie maluję tylko dzięki jakiejś inspiracji, natchnieniu, ale z głębokiej potrzeby opowiedzenia czegoś, przepracowania czegoś, przetłumaczenia czegoś sobie i innym na język malarski. Budapeszt jest mocno przefiltrowany, pojawia się w moich obrazach tak jak pojawił się w moim życiu, w sposób bardzo naturalny i osobisty, do tej pory namalowałam węgierskie klimaty takie jak : cukiernię, warzywniak, spacery po nieznanych ulicach, most Małgorzaty, wizytę w zoo. Niedługo wyruszę do miasta ze sztalugą i zabiorę się za olejne szkice, może przydadzą mi się do  innych obrazów albo będą stanowić odrębne prace, takie moje notatki malarskie z Budapesztu.

I.Sz. - Pani urodziła się i wychowała się w niezwykłej rodzinie, ponieważ ojciec, matka i siostra też są wybitnymi malarzami. Nigdy nie czuła Pani presji z tego powodu?


K.K. - Nigdy nie czułam, że moja rodzina jest niezwykła, dla mnie niezwykłe było to, co dla innych było codziennością. Presja? Nigdy, raczej przeciwnie, u mnie w rodzinie bardzo mądrze podchodziło się do życia, miałam i mam ich wsparcie. Nie rywalizowałam z wybitnymi Rodzicami czy Siostrą i nigdy nie będę porównywała się z innymi świetnymi malarzami, każdy idzie swoją drogą, za bardzo jestem zainteresowana tym co robię i za mocno związana z malarstwem, żeby kiedykolwiek odczuwać presję. Po prostu sobie maluję.